19 listopada 2015




Wiecie kiedy powstają moje posty? Wtedy kiedy najmniej powinnam je pisać. Ostatnim razem powinnam porozglądać się za szkołą a jeszcze wcześniej miałam uczyć się do Kalifornijskiego prawa jazdy. A tym razem. Powinnam zbierać manatki i pakować się na wakacje do których nie mam pojęcia jak się przygotować. Mam zmieścić 10 dni w moi plecaku co będzie nie lada wyzwaniem zwłaszcza, że chociaż prawdziwej zimy tutaj nie ma to wciąż czasami konkretnie przywieje zwłaszcza wieczorami. Mój plan nazywa się durna Anka. W piątek wieczorem jadę z moimi San Jose'owymi znajomymi do zaśnieżonego Yosemite. Kamping, hiking i te sprawy. Mam nadzieję że sobie nie przymrożę tyłka na tą okazję specjalnie kupiłam materac na który polowałam już od jakiegoś czasu. Wracamy w niedzielę wieczorem i tego samego dnia, miejmy nadzieję że nie kilka minut po moim powrocie, facebookowi znajomi zgarniają mnie miejmy nadzieję z domu i ruszam na moje pierwsze prawdziwe aczkolwiek wymuszone wakacje hahah. Arizona i Utah nadchodzę! 7 dni, same kampingi, 4 osoby, jeden facet, jeden namiot, brak planu haha. Nie no jakiś tam plan się powoli kroi. A potem wracam w niedzielę wieczorem wykończona jak tralal padam na łóżko, mój budzik dzwoni o 7 rano w poniedziałek i w tym właśnie momencie walnę siebie w łeb za tak durny plan. Będzie zabawnie.

Aleee. Wracając do sedna całego wywodu mam dość bycia w tyle więc dziś porcja wszystkiego po trochę. Cofając się konkretnie wstecz opowiem wam o moim ulubionym miejscu w USA.  Sykes moi drodzy. Czyli niebo w lesie. Ale niebo do którego prowadził 10 milowy a będąc bardziej dokładnym 14 milowy hike w nocy. Przez góry i doliny, który my genialni ludzie zrobiliśmy w 8 godzin, norma to 5 ale przecież trzeba było popaprać drogę kilka razy. 
Przepraszam sama się zaplątałam. A więc sprawa wygląda tak. Wyjechaliśmy około 11 wieczorem w piątek, pojechaliśmy zrobić małe zakupy czytaj woda i kanapki na cały weekend. I niezawodne awokado i krakersy które sprawdzają się w każdej sytuacji. Na miejscy wylądowaliśmy około 1/2 w nocy i zaczęła się męczarnia.. Im bardziej zmęczona byłam tym więcej mogłam z siebie wycisnąć. Czasami zdarzało mi się nawet biec z plecakiem który był na mnie o wiele za duży. Dolne zapięcie blokowało mi nogi dlatego nie mogłam go używać. Tachałam duży namiot w którym nawet nie spałam.. Popapraliśmy drogę dwa razy ale za to mieliśmy okazję podziwiać wschód słońca ze samego szczytu góry. A potem po 8 godzinach dotarliśmy do raju.







O lepszych ludzi nie miałabym nawet śmiałości prosić!
A to wspomniany raj czyli cel naszej podróży. Gorące źródła w których mogłabym siedzieć całą noc co zresztą zrobiła. W pewnym momencie zaczęło lekko kropić po raz pierwszy od kiedy jestem w Kalifornii. Wyobraźcie sobie super gorącą wodę, las w około. I nagle leciutki deszczyk zbawienie dla skóry. No raj. Aż szkoda było go opuszczać i na pewno do niego wrócę.  


A później później pracowałam, albo lekko podróżowałam, byłam w big basin o którym wam opowiedziałam już wcześniej i teraz właśnie docieramy do Halloween na które wszyscy czekali jak kura na jajko! Zebraliśmy 4 auta, wynajęliśmy dom w Tahoe który totalnie spapraliśmy i wyjechaliśmy! Impreza zaczęła się już w aucie skończyła w niedziele wieczorem.. Były kostiumy, było creepy, był hike w kostiumach i mnóstwo zabawy. Prawie spaliliśmy dom i rozwaliliśmy auto. Ale było warto!









Ostatnio przejechałam po raz kolejny Highway 1  tym razem zobaczyłam dużo więcej i chyba mogę powiedzieć, że pokochałam Kalifornijskie wybrzeże. Przetrwałam Dolinę śmierci ale o tych dwóch sprawach już niedługo..

Co jeszcze się działo? Po raz pierwszy przetrwałam leniwy weekend. Sobota spędzona na hiku i pracy.



A niedziela po raz kolejny na drive in i oglądaniu filmów na magicznie powiększonym łóżku naszej Szwedki.




Ubrałam choinkę, zmieniłam kolor włosów chociaż podobno nic nie widać pożyczyłam kurtkę od hostki na moje wakacje i zrobiłam jakie takie zakupy. A więc trzymajcie kciuki żebym przetrwała! 



A więc wypada chyba powiedzieć Wesołych Świąt. Żartuje. Ciaooo!

Ps. Mam 7$ na koncie myślicie że przetrwam urlop hahaha.

Najbiedniejsza Au Pair świata. Halloween. Tahoe. Sykes.
14:27

Najbiedniejsza Au Pair świata. Halloween. Tahoe. Sykes.

6 listopada 2015


Tak się nudzę że aż postanowiłam post napisać. Od czwartku do niedzieli siedzę samotnie z dzieciakami.. Więc każdy wieczór spędzam na oglądaniu głupich amerykańskich reality show. Wiec z dwojga złego pisanie na blogu wydaje się trochę bardziej pożyteczne.. Nie byłabym sobą gdybym znowu bloga nie zaniedbała. Wymówek brak, ale wróciłam przynajmniej na jednego posta haha. Jeśli mam się przyznać to w tyle jestem 2 miesiące. Zdjęcia z Seattle wciąż nie opublikowane a po tym działo się jeszcze więcej niesamowitych rzeczy. Więc przy moim tempie pisania na bieżąco nigdy nie będę dlatego postaram się upchać tutaj jak najwięcej co oznacza setki zdjęć enjoy dzieciaki!

Sama nie wiem czemu ubzdurałam sobie Seattle na jedną z moich bardziej kosztownych podróży. Cena bilety lotniczych wciąż boli. Że też miałam kiedyś na koncie tyle pieniędzy żeby kupić bilety za ponad 250$ to się nazywało bogactwo. Ale wracając do Seattle. Byłam, widziałam, zakochać się nie zakochałam ale na pewno polubiłam to miasto niż nasze San Francisco.. Ma w sobie coś magicznego i tajemniczego a deszcz dodaje mu tylko uroku. Mogłabym spacerować tam w kubkiem kawy przez cały dzień i po prostu obserwować ludzi i życie toczące się na około. 

 Pierwszego dnia po przylocie zaliczyłyśmy wszystkie słynne Seattelowskie atrakcje. Gumowa ściana.. oszczędzę wam tego widoku, punkt widokowy. Pierwszy starbucks ha. Wierzcie lub nie ale ludzie naprawdę robili sobie przy nim zdjęcie.. Przepiękny park z widokiem na dowtown i na zakonczenie plaża.. Gdzie spotkałam się z chyba największą w mojej au pairkowej historii grupą polek. 









Drugiego dnia zatęskniło mi się za naturą. Gdybym miała tutaj płacząco śmiejącą buźkę z facebooka to bym ją tu w stawiła, ale nie mam więc niech wasza wyobraźnia was poniesie. Więc tłukłyśmy się komunikacją miejską do tego jakże znanego wodospadu. I nawet hike był! Swoją drogą ja się swojej wyobraźni dałam ponieść. Była tam grupa około 20 wysportowanych mężczyzn w takich samych ubraniach skaczących po rzecze. Wysportowani, skaczący, Seattle. No wilkołaki jak nic!





Seattle pożegnało mnie deszczem nad czym wcale nie ubolewam bo był to bardzo magiczny deszcz. Przy którym mogłam w spokoju popijać kawę i napawać się chwilą samotności.





Jako że campingowanie stało się już nieodłączną częścią mojego życia to pomiędzy tymi dużymi wycieczkami te małe campingi też się zdarzają jak na przykład kilka tygodni temu w Big Basin. Potem tradycyjnie 10 mil hike..







W między czasie pomiędzy tymi moimi podróżami małymi i dużymi jadłam sushi oczywiście. Oglądałam filmy w najlepszym kinie na świecie czyli drive in w którym trawkę można wyczuć na kilometr.


Podziwialiśmy spadające gwiazdy i jeśliśmy słynne smors z ogniska. 


Odwiedziłam Natural bridge chociaż coś czuję że podczas zachodu lub wschodu słońca byłaby jeszcze bardziej zachwycająca. 



Wkręciłam się na urodziny, które były jedną z najlepszych domówek jakie w życiu miała.



Napawałam się słoneczną Kalifornią z moją jedyną i niepowtarzalną rudą Polką. Słyszałam że śnieg w Polsce?




A teraz się wam jeszcze wygadam.. Podobno o rodzinach się źle nie mówi. Dupa lala kto wprowadził tą głupią zasadę? Chciałam tak tylko trochę rozjaśnić niektórym osobą które myślą i wciąż wierzą w to, że te amerykańskie rodziny to czekają na nas jak kura na złote jajko. Gówno prawda. Oczywiście zdarzają się i takie nie mówię że nie. Ale świrów też jest pełno. To co moja rodzina wyprawia to już przechodzi wszystko. Im bardziej ja się staram tym większe szambo oni odpieprzają. 200 mil miesięcznie na samochodzie peewnie. Kto się by przejmował tym, że do szkoły będę miała 35 w jedną stronę co basicly oznacza brak życia towarzyskiego. Praca od czwartku do niedzieli bo Pan i Pani chcą sobie do Vegas lecieć pewnie to norma, ale szantażowanie rematchem jeśli nie wezmę tych cholernych overnigh to już nie norma. Praktycznie zabronienie mi pójścia na weekenodwy kurs bo przecież wtedy Vegas. Odwołanie moich wakacji. Poinformowanie o wakacjach 3 tygodnie wcześniej. Obiecanki cacanki o podróżach a od Australii nie byłam z nimi nigdzie.. Kiedy zostaję sama w domu wysyłają sąsiadkę żeby sprawdziła czy abym sobie do domu kota nie sprowadziła haha. Nałogowe spóźnianie i schedule zmieniający się z dnia na dzień. W sumie mogłabym sobie tak pisać i pisać ale w sumie po co. Tak wam tylko chciałam troszeczkę rozjaśnić że nie wszystko takie różowe jak na broszurach. Pewnie myślicie sobie czemu do cholery w rematch nie pójdziesz. No cóż.. bo dupa jestem. Bo w brew temu wszystkiemu wciąż jestem tu więcej niż szczęśliwa. 

Ale dla osłody następnym razem opowiem o moim 24 milowym hiku, Halloween i śmiercionośnej death valley hahah. Miłego weekendu!
Ciao :)


Podróże małe i duże.
12:46

Podróże małe i duże.